poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Bieg Powstańca, czyli extremalny debiut

Kilka dni po ultramaratonie Badwater rozgrywanym w Dolinie Śmierci wystartowałem w, jak się okazało, jego krótszym, polskim odpowiedniku - Biegu Powstańca. Imprezę zorganizowała Gmina Wieliszew, a jej głównym celem było upamiętnienie 70-tej rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego i poniekąd promocja bogatego w szlaki biegowe, rowerowe i historyczne Powiatu Legionowskiego. Bieg Powstańca łączył w sobie bieg na dystansie 45 km z rajdem przygodowym, czy też momentami biegiem na orientację. Pierwszy raz miałem startować w czymś podobnym i w zasadzie chyba to mnie tak przyciągnęło w sobotni poranek do Legionowa. Ekscytowała mnie możliwość przebycia szlaku "Kuriera Powstańczego"...



Gdy z Michałem zapisywaliśmy się na ten bieg mieliśmy cały dystans pokonać w sztafecie, gdyż organizator dopuszczał taką możliwość w zespołach 2-6 osobowych. W założeniu mieliśmy zrobić lajtowo treningowo po połowie czyli ok. 23 km na głowę. Jednak im bliżej biegu tym bardziej świtała mi myśl o dłuższym dystansie. Michałowi również :) Kilka dni przed biegiem rozwialiśmy wątpliwości - obaj lecimy całość! 
Dla mnie była to wyprawa w zupełnie nieznane okoliczności - nigdy wcześniej na treningu nie pokonałem dystansu choćby 30 km, nie znałem trasy, nie wiedziałem czy będzie ona dobrze oznaczona, nie wiedziałem czy fizycznie dam radę pokonać tak olbrzymi dystans. Tydzień wcześniej nie dokończyłem treningu ze względu na ogromny skurcz nogi. Jednak byłem już tak nakręcony, że nie dopuszczałem myśli o rezygnacji ze startu. Co najwyżej bym nie ukończył. Kilka dni porządnie się nawadniałem i ładowałem węgle.


Nawiązanie do Badwater było nieprzypadkowe, bo pogoda nie ułatwiała nam zadania... Dwa dni przed biegiem wiadomo już było, że temperatura będzie mordercza - 35 stopni w cieniu, odczuwalna 40 stopni... Jednak patrząc na mapę wydawało się, że większość trasy będzie przebiegać w lesie czyli w cieniu. Błąd. Podczas biegu cienia niemal nie stwierdzono...
Ciekawie było już na starcie, gdzie nikt nie kwapił się z podejściem do linii startowej, jakby do ostatniej chwili wszyscy chcieli wykorzystać trochę cienia. O 10 rano było już gorąco. Wystartowaliśmy z Michałem w zakładanym tempie ok. 5:30/km i przez pierwsze 2 km okazało się, że biegniemy jako jedni z pierwszych dosłownie na zderzaku samochodu straży miejskiej, który prowadził bieg :)



 Dziwne i zabawne uczucie. Ale nie zwalnialiśmy, mieliśmy biec po prostu "swoje". Tak dotarliśmy do pierwszego punktu historycznego - miejsca ataku na niemiecki pociąg w Chotomowie. Pieczątka na karcie startowej i lecimy dalej.
Po kilku km stawka wyraźnie się rozciągnęła, ale nie zważaliśmy na to, bo nie wiadomo było kto biegnie całość, a kto w sztafecie. Trasa wydawała się dobrze oznaczona, a co jakiś czas spotykaliśmy innego biegacza lub dobiegaliśmy do kolejnego punktu historycznego/kontrolnego.



Ominięcie jednego punktu na trasie skutkowało naliczeniem kary w wysokości dodatkowych pięciu minut do osiągniętego czasu. Ominięcie dwóch punktów skutkowało już dyskwalifikacją. Pewien biegacz proponował skrócenie trasy, jednak obaj z Michałem stwierdziliśmy, że przyjechaliśmy tu by przebiec całość, a nie kombinować i lecieć na jak najlepszy wynik. Niechcący utrudniliśmy sobie zadanie nie zauważając strzałki sugerującej, że trasa biegu skręca w prawo i pobiegliśmy prosto. Inni biegacze pobiegli za nami i w ten sposób kilkuosobowa grupka nagle stanęła tuż przy stacji kolejowej w Janówku niedaleko Nowego Dworu Mazowieckiego. Rzut oka na mapę i już wiadomo, że nadrobimy przynajmniej 2 km. Jednak siły jeszcze były i nastroje dopisywały, w końcu nie minęła nawet połowa biegu.


Gdy jednak mieliśmy już około 3 godzin biegu w pełnym słońcu pojawił się u mnie dosyć duży kryzys spowodowany przez mix słońca i zbyt obfitego bufetu. Żołądek zaczął strajkować, a ja zacząłem się męczyć (z żołądkiem). W pewnym momencie nie mogłem nawet napić się wody w obawie, że wszystko zwrócę. Musiałem chwilę odpuścić. Nie czułem się źle fizycznie, nogi dawały radę, głowa chyba też. Żele, banany, arbuz i jeszcze kawałek ciasta, które zachwalał Michał - to okazało się za dużo. Starałem się dbać o to, żeby nie zabrakło mi energii i chyba przesadziłem. Musiałem zapłacić frycowe. Cierpiałem przez ściśnięty żołądek, a z nieba lał się niemożliwy do wytrzymania żar. Było kiepsko, bo kiedy tylko próbowałem zacząć biec to żołądek znowu strajkował. Michał starał się mi pomagać jak mógł, ale nie było rady - musieliśmy się rozdzielić, bo nie chciałem go hamować. Minąłem jeszcze biegacza, którego złapał taki skurcz, że przewrócił się na pobocze i w ten sposób samotnie dotarłem do najgorszego fragmentu - biegu wałem nad Narwią i Jeziorem Zegrzyńskim. Zero cienia, wąska ścieżka, brak wiatru. Koszmar. Smażyłem się jak skwarka na patelni. A do tego trafił się chyba najdłuższy odcinek biegu bez żadnego bufetu. Wielokrotnie próbowałem się przełamać, ale nie mogłem. W końcu wyprzedziło mnie dwóch uczestników sztafety, którzy mijając mnie wyrazili podziw, że biegnę całość. Niedługo później również zaczęli iść, więc uznałem to za odpowiednie wyzwanie i postanowiłem ich gonić. Udało się :)  Żołądek też się nieco "ułożył".


 


Wróciłem do gry i od razu poprawił mi się nastrój, wiedziałem bowiem, że ukończę ten bieg. Nogi nie bolały - było dobrze. Tuz przed metą, czyli w moim przypadku po 48 kilometrach, czekało jednak najlepsze - ostatni punkt kontrolny zlokalizowany w wieży przy kościele w Wieliszewie. A gwoli ścisłości na samym czubku tej wieży, czyli jakimś 3-4 piętrze. Gratuluję humoru :) Nie odpuściłem jednak i wszedłem tam śmiejąc się sam do siebie z absurdalności tej sytuacji. Wybiegając z powrotem na trasę minąłem jeszcze raz zrezygnowanych sztafetowców i całkiem świeżo pobiegłem na metę, gdzie czekała już spora grupa uczestników. 
Meta! A na mecie kolejne zaskoczenie - większość z oczekujących to uczestnicy sztafet, a ja jako solista zająłem... 8-me (słownie: ósme) miejsce! Szok i radość :) Spytałem o Michała - był szósty i przybiegł jedenaście minut przede mną. Pięknie! Dzięki temu zostaliśmy uhonorowani podwójnie - raz standardowym medalem, a drugi raz specjalnym, ręcznie robionym i sporo większym drewnianym 
Naprawdę warto było się zmęczyć i przełamać kolejną barierę. Pierwszy raz pokonałem dystans maratonu, a nawet więcej - myślę, że spokojnie można to uznać za ultramaraton. 
A najlepsze jest to, że na mecie miałem jeszcze siłę na dalszy bieg

P.S. Bardzo chciałbym podziękować Michałowi za wszelką pomoc [psychiczną i tabletkową ;) ] oraz jednemu z organizatorów, który na jednym z bufetów zaproponował mi czapkę - bez niej na pewno nie ukończyłbym tego biegu. Dzięki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz