wtorek, 19 sierpnia 2014

Moje miasto biega

Ale to był zabiegany weekend... W piątek Półmaraton Cud nad Wisłą, w sobotę Mundial de Żyrardów, a w niedzielę bieg na dychę w Żyrardowie. Jednym słowem - działo się. W niedzielnym biegu wystartowałem tylko dlatego, że odbywał się w moim mieście i mimo wszystko nie żałuję. Nie planowałem konkretnego tempa ani walki o jak najlepsze miejsce. Po prostu chciałem wziąć udział w, jak by nie było, historycznym wydarzeniu. Nie słyszałem o innym masowym biegu rozgrywanym w moim mieście, a już na pewno nie w tym wieku. Bardzo byłem ciekawy jak uda się "zrobić" ten bieg organizatorowi znanemu z zawodów kolarskich, czyli ŻTC. 


Na sam bieg ledwo zdążyłem, a udało się dzięki Michałowi, który odebrał mi pakiet i znosił narzekania Pani w biurze zawodów. Dało się słyszeć od innych startujących, że działalność biura zawodów pozostawiała wiele do życzenia. Małą niedogodnością było też to, że Start znajdował się kilkaset metrów od biura i mety, ale przynajmniej lecąc na ostatnią chwilę miałem się gdzie co nie co rozgrzać. W drodze na linię startu co chwilę mijałem kolejne znajome twarze - świetne uczucie spotkać w jednym miejscu większość biegających znajomych.


Trasa biegu była niezbyt atrakcyjna, wietrzna i po kiepskim asfalcie, ale 10 km to dystans na tyle krótki, że inne atrakcje schodzą na dalszy plan. Ja i tak miałem biec na luzie. Bieg wystartował dosyć nieoczekiwanie. My tu gadu gadu, a tu nagle start. Bez żadnego ogłaszania, bez mikrofonu, megafonu czy wystrzału. Po prostu start :) Wystartowałem sobie z tyłu stawki i spokojnie biegłem oczekując na ułożenie się stawki. Tak samo jak dwa dni wcześniej w Radzyminie nie zakładałem walki o życiówkę, ustawiając pulsometr na 90% tętna maksymalnego (aby nie przekraczać tej granicy). Tuż po starcie minął mnie Paweł, który jako jeden z ostatnich dotarł na start. Za chwilę urwał się też Marcin, z którym wystartowałem, bo jego tempo było dla mnie zbyt szybkie jak na początek - nie byłem wystarczająco dobrze rozgrzany, ani zbyt zmotywowany do walki. Biegłem "swoje" wyprzedzając jednak co wolniejszych uczestników, którzy startowali z przodu stawki.


Po około dwóch kilometrach rozpoczął się wietrzny fragment trasy, jednak nie robił on na mnie zbyt dużego wrażenia, bo na połówce w Radzyminie też nieźle wiało. Czasem starałem się chować za większych biegaczy, ale z reguły biegli za wolno, więc musiałem ich wyprzedzać.  


W okolicy półmetka znudził mnie samotny bieg i włączył się tryb "rywalizacja". Najpierw trochę dla żartu wyprzedziłem Marcina, którego cały czas widziałem przed sobą, a później stwierdziłem, że czas nieco przyśpieszyć, bo robi się późno ;) Do tej pory biegłem każdy kilometr w okolicy 4:40. Gdzieś na siódmym kilometrze minąłem Michała, który robił zdjęcia i po chwili dołączył do mnie na rowerze. Trochę pogadaliśmy, a później Michał motywował mnie bym dał z siebie wszystko i pruł przed siebie. Sukcesywnie mijałem kolejnych biegaczy (dzięki temu, że wystartowałem niemal na końcu), organizmu jednak nie oszukasz. Poprzednie biegi zostały jeszcze w mięśniach. 


Tak czy siak do samego końca udawało mi się sukcesywnie przyśpieszać i finiszowałem niemal sprintem. Tuż przed metą stoczyłem jeszcze walkę z dziewczyną, która nie chciała dać się wyprzedzić. Twarda sztuka, ale ustąpiła ;) Efektem jest nowa, nieoczekiwana życiówka wynosząca 46:06. Z perspektywy czasu trochę żałuję, że od początku nie przycisnąłem trochę mocniej, bo 45 minut wyglądałoby jeszcze lepiej, ale nie podpalam się - wszystko w swoim czasie. 

Finisz tego biegu był jedyny w swoim rodzaju, bo nie było na nim żadnych wolontariuszy. Nikt nie czekał, nie gratulował, nie wręczał medali ani wody. Jednym słowem nikt się nie interesował biegaczami kończącymi rywalizację. Dziwne to uczucie, bo nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim. Owszem był fotograf i spiker, ale w emocjach sygnały z zewnątrz nie docierają zbyt szybko, bo jeszcze żyje się biegiem. Na pewno jest to sprawa do poprawienia na przyszłość, ale sam bieg był całkiem pozytywnym wydarzeniem i wcale nie żałuję, że w nim wystartowałem. Szkoda tylko, że nie mam z niego żadnej pamiątki prócz kolejnej bawełnianej koszulki... Medal z Żyrardowa na pewno zająłby honorowe miejsce wśród innych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz