poniedziałek, 29 lipca 2013

Bieg Powstania Warszawskiego

Pozostając przy temacie Powstania Warszawskiego wziąłem udział w 23 edycji Biegu Powstania Warszawskiego w Warszawie na dystansie 10 km. Podobnie jak w ubiegłym roku pogoda nie była zbyt sprzyjająca dla startujących... Choć wydawało mi się, że w tym roku było nawet gorzej - powietrze tak gęste, że ciężko było oddychać.  Ale nie ma co narzekać - opaski na ramię i stajemy do walki.



Cały czas zastanawiałem się nad taktyką - biec na złamanie życiówki czy nie? Zarzynać się czy biec swobodnie? Do momentu startu nie rozstrzygnąłem tego problemu... Po odśpiewaniu hymnu adrenalina poszła w górę i ruszyłem z kopyta - pierwszy kilometr w tempie 4:30 :) Stwierdziłem, że w tych warunkach pogodowych, mając przed sobą dwa dosyć długie podbiegi muszę się trochę okiełznać żeby nie skończyć w karetce... Tak się złożyło, że niedługo później dobiegł do mnie wcześniej napotkany znajomy i w ten sposób biegnąc przegadaliśmy prawie 2 następne kilometry :) W pewnym momencie czułem, że muszę przyśpieszyć, a z kolei Adam stwierdził, że tempo dla niego jest nieco za szybkie więc rozstaliśmy się i życząc powodzenia na trasie "pognałem" do przodu. Konwersacja nieco mnie rozluźniła i spowodowała, że teraz mogłem znowu się zebrać i przyśpieszyć. Na półmetku, mimo dosyć ostrego tempa na podbiegu, osiągnąłem czas niemal równo 25 minut... hmm pomyślałem, że to trochę za wolno - ambicja coraz bardziej pchała na łamanie życiówki... Pomyślałem więc, że spróbuję. Czułem się dobrze, nic nie bolało - raz przypomniał się tylko kotlet zjedzony na obiad ;) - więc zacząłem cisnąć. Między 5 a 8 kilometrem wypracowałem sobie czas, który gwarantował mi bieg w granicach mojego rekordu na dychę czyli ok 49 minut. Mijając znacznik 8 kilometra stwierdziłem, że spróbuję jeszcze coś z tego urwać. Znowu lekko przyśpieszyłem, jednak cały czas ciążyła nade mną myśl o finiszu pod górę. Oby tylko nie przesadzić! Zaczynając podbieg wiedziałem już, że 49 minut pęknie - pozostawało tylko kwestią "o ile"? Do ok 2/3 podbiegu szło bardzo dobrze, później zacząłem lekko przysiadać (gorąco!) ale nie poddawałem się... Linia mety... a na zegarku 48:33 ! :) Brand new personal best!



Odetchnąłem głeboko i cieszyłem się jak dziecko. Poczucie dumy i spełnienia zmącił mi nieco widok chłopaka, który tuż przed linią mety zasłabł... Mam nadzieję, że nic poważnego mu się nie stało i że to tylko chwilowe "odcięcie prądu". 
Osobne słowa uznania należą się Iwonie - mojej prywatnej sanitariuszce, która dzielnie mnie dopingowała :) 
  

Dzięki!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz