wtorek, 11 sierpnia 2015

Mazury - biegowy cud natury

Tak się jakoś spontanicznie złożyło, że tegoroczny urlop spędziłem z rodziną na Mazurach. Miały być Bory Tucholskie, miał być półmaraton Stolema we Wdzychach Kiszewskich, a ostatecznie wylądowaliśmy na Mazurach i okazało się to strzałem w dziesiątkę!

 

Na miejsce wypoczynku wybrałem Mazurski Park Krajobrazowy. Miałem nadzieję, że się nie zawiodę, ale krajobraz przebił moje oczekiwania. Mnóstwo jezior, piękne lasy oraz urozmaicona rzeźba terenu. Dojeżdżając na miejsce już przebierałem nogami z myślą o bieganiu i od razu pierwszego dnia wyszedłem na biegowy rekonesans. Nie znając w ogóle okolicy na szybko wyznaczyłem pętlę do Rucianego-Nidy i z powrotem. Nadchodził wieczór, więc do miasta pobiegłem lasem, a wracałem drogą asfaltową. Dla ułatwienia postanowiłem obczaić szlak turystyczny. Czołówka w łapę i w drogę!



Pierwszy kilometr to dobieg do puszczy po drodze asfaltowej - cóż taka konieczność, nie da się biegać tylko po lasach. Kilka minut i już ubijam leśny dukt - szeroki i równy. Szlaki tu są połączone: zielony rowerowy i czerwony pieszy. Chwilę biegnę i biję się w myślach, który wybrać.

 
W końcu czerwony zgodnie z mapą odbija w bok w stronę jeziora. Zielony wydawał się zbyt oczywisty i prosty - skręcam w czerwony, który wygląda na bardziej dziki i wymagający. Z każdą minutą droga się zmniejsza wijąc się między pagórkami. O to chodziło! :) 

Biegnę na czuja rzadko mijając jakieś oznaczenia szlaku, w końcu po paru kilometrach - zonk. Ścieżka wpada na dukt, a ten prosto do bramy ośrodka wypoczynkowego. Chwilę wracam i odbijam w prawo po czym... dobiegam do jeziora :) Uśmiech i wracam do skrzyżowania - pozostała jeszcze jedna droga. Zaczyna się ściemniać, ale jestem w miarę pewny, ze prędzej czy później zgodnie z mapą szlaki znowu się połączą. Gdy to nastąpiło zadowolony dobiegłem do drogi krajowej z Pisza do Rucianego-Nidy. Tu niestety fragment trzeba pokonać główną drogą, przy której nie ma ani chodnika ani ścieżki rowerowej. Słabo...
W końcu wbijam do miasta i biegnę głównym bulwarem, który już nie tętni życiem - wszystko pozamykane, nikt się nie snuje. A ja zgodnie z planem zaginam z powrotem do Wejsun zgodnie z drogowskazami. Jest już zupełnie ciemno, ale czołówka daje radę. Po niedługim czasie mijam śluzę Guzianka, która łączy dwa jeziora o różnicy poziomów ponad 2 metry (tu widok za dnia)



i lecę dalej. W nogach czuję jeszcze niedzielny trening, na którym (po weselu) machnąłem 26 km. A tymczasem przede mną cały czas wyrastają nowe podbiegi i to jakie długie! Tego się nie spodziewałem, ale endorfiny robią robotę i w świetnym nastroju domknąłem pętlę powitalną - wyszło 14 km z haczykiem. Już wiedziałem, że będę miał gdzie biegać na urlopie :)

 




ciąg dalszy nastąpi... 

:)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz